Akcja "Cięcie!"


W końcu znalazłam chwilę, aby spisać swoje wspomnienia i przeżycia dotyczące porodu naszych bliźniąt. Na szczęście uporałam się z tym dość szybko, kiedy są one jeszcze świeże. Poza tym - wiele faktów "okołoporodowych" spisałam sobie, kiedy leżałam jeszcze w szpitalu.

Opisując swój pierwszy poród sn, wspomniałam, że wiele z nas marzy o tym, aby to niezwykłe wydarzenie rozpoczęło się w domu; żeby było trochę jak w filmie - w nocy odchodzą wody, budzimy męża, bierzemy torbę pod pachę i spokojnie jedziemy do szpitala... No cóż, z Szymkiem nie było nam to dane. Inaczej jednak sprawy potoczyły się z bliźniakami...

W niedzielę 18 maja czułam się okropnie. Było mi słabo, dusiłam się, nie mogąc złapać oddechu, bolał mnie brzuch. Nie niepokoiło mnie to jednak, bo nie pierwszy raz było tak źle. Położyłam się spać przed północą. Przed godziną 2.00 obudził mnie silny ból brzucha - nie macicy, chodziło raczej o sprawy żołądkowe. Czułam, że w jelitach wszystko mi buzuje. Pobiegłam do toalety. Kiedy wróciłam do sypialni, obudziłam męża, mówiąc, że kiepsko się czuję, ale z pewnością to nie dotyczy dzieci. Chwilkę posiedziałam. Kiedy "jeżdżenie" po jelitach zelżało (swoją drogą to niesamowite, że organizm wie, że tuż przed trzeba się oczyścić! Naturalna lewatywa :p), postanowiłam położyć się do łóżka. Miałam nadzieję, że już po sprawie. Zerknęłam jeszcze na zegarek - 2.06 i w tym momencie odeszły mi wody. Spojrzałam z przerażeniem na męża. W jednej sekundzie wyskoczył z łóżka. Od razu chwycił za telefon i zadzwonił do teściowej, żeby przyszła do Szymka. Ja w tym czasie byłam tak sparaliżowana strachem (tego dnia skończyliśmy dopiero 34. tydzień!), że nie byłam w stanie się ruszyć. Nogi trzęsły mi się tak, że myślałam, że na nich nie ustoję. Na szczęście mąż ogarnął sytuację. W ciągu 10 minut byliśmy ubrani i gotowi do wyjazdu (dzięki Bogu za spakowaną wcześniej walizkę!). Kiedy wsiadałam do samochodu, skurcze były już dość bolesne i regularne - co 2,3 minuty! Wody wciąż się sączyły...



W aucie nie byliśmy w stanie zamienić ze sobą słowa. 

Do szpitala dotarliśmy po 5 minutach (w "normalnych" warunkach zajmuje nam to ok. 15-20). 

Zajechaliśmy na podjazd dla karetek. Z samochodu pomógł mi wyjść sanitariusz. Od razu posadził mnie na wózku i po zgłoszeniu moich danych (czyt, nadaniu mi numeru i "zaobrączkowaniu" mnie) zawiózł prosto na porodówkę. Mężowi wejść nie pozwolono, czekał na korytarzu. Ten fakt dodatkowo mnie przeraził - nienawidzę być w takich sytuacjach sama! Panie położne, oczywiście, spokojne. Kazały przebrać się w szpitalną koszulę, położyć na łóżku i przede wszystkim wyciszyć (klęłam na nie w myślach, no bo do cholery jak tu się uspokoić, kiedy rodzą się Twoje dzieci, w dodatku 6 tygodni przed terminem?!). Podłączyły też ktg, które na szczęście pokazywało miarowe tętna dzieci. Po chwili "przyczłapał" (z pewnością wybudzony ze snu) lekarz. Zbadał mnie - rozwarcie na 2cm. Zadecydował o podaniu leków wyciszających skurcze i wspomagających rozwój płuc naszych bliźniąt. Zrobił też usg, z którego wynikało, że prawdopodobnie pękł pęcherz płodowy tylko jednego z dzieci - córki, bo wokół synka było ich jeszcze mnóstwo. Ułożenie bliźniąt - miednicowe i stópkowe - ewidentne wskazanie do cc.

Leki wyciszające zadziałały. Skurcze nieco zelżały. Może nie były mniej bolesne, ale pojawiały się rzadziej. Niestety, mogłam leżeć TYLKO na plecach, co powodowało potworne duszności. Kiedy tylko przekręcałam się na bok, skurcze nasilały się w zastraszającym tempie. 

Męża wpuszczono do mnie na chwilkę i odprawiono do domu z informacją - będę leżeć tak długo, jak się da, najlepiej do środy (!!!). W tamtej chwili oboje chyba uwierzyliśmy, że taki scenariusz jest możliwy...

Tych kilka godzin dłużyło mi się niemiłosiernie. Wpatrywałam się w zegar od momentu pojawienia się na sali porodowej. Odliczałam minuty - od skurczu do skurczu. Były nieregularne, czasami co 4-5 minut, czasami co kilkanaście. Tak przetrwałam 4 godziny.

O 7.00 rano nastąpiła zmiana położnych. Stwierdziłam, że te na nocnej zmianie nie były takie złe - rano pojawiły się gorsze.


Ok. 9.00 pojawił się obchód. Lekarze zadecydowali, że cały czas będą podawać mi leki wyciszające skurcze. Aby jednak nie doszło do zakażenia, poród przez cc zaplanowano najpóźniej na środę. 



Jako że leżałam na sali ogólnej, a pojawiła się właśnie rodząca, postanowiono przewieźć mnie na oddział ginekologiczno-położniczy, żebym tam w spokoju poleżała do rozwiązania. Zaległam na 3-osobowej sali. Skurcze nadal się pojawiały, a wody sączyły. Wytrzymałam do ok. 12.40. O tej godzinie przywieziono obiad. Wystarczyło, że zjadłam kilka kęsów (akurat był makaron z sosem serowo-truskawkowym). Cukier zrobił swoje. Najpierw córa zaczęła być bardziej aktywna. Czułam jej ruchy dosłownie między nogami. Z minuty na minutę skurcze nasiliły się - co 2-3 minuty, bardzo bolesne. Wezwałam pielęgniarkę, a ta lekarzy. Zbadano mnie - rozwarcie na 3cm - i natychmiast odesłano z powrotem na porodówkę, tym razem na blok. 


Organizm przemówił - niczego nie dało się już powstrzymać...


Zdążyłam jeszcze zadzwonić do męża, który w ogóle nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i powiadomić go, że ma wsiadać w auto, bo za chwilę będę miała cc.

Droga na blok trwała 2 minuty, a ja miałam wrażenie, że urodzę gdzieś na korytarzu. Skurcze były tak bolesne, że miałam ochotę przeć.

Około godziny 13.25 trafiłam na blok. Moje pojawienie się wywołało popłoch, bo okazało się, że rozwarcie wynosi już 5cm. Jeszcze chwila zwłoki i mogłabym urodzić naturalnie. Ekipa lekarzy i pielęgniarek była gotowa do cięcia w 15 minut. Podano mi znieczulenie zewnąrzoponowe (GENIALNY wynalazek!) i w jednej chwili zrobiło mi się błogo. Nie ukrywam - czułam wszystko, co robili lekarze, ale to nie był ból, raczej nieprzyjemne odczucie szarpania i rozciągania.

O godz. 13.47 wyjęto z mojego brzucha córkę. Widziałam ją na rękach pielęgniarki, która pospiesznie wyniosła ją do pomieszczenia, w którym badane są noworodki. Nie płakała i była taka maleńka... Po minucie sytuacja powtórzyła się - z synkiem. Po krótkiej chwili usłyszałam krzyki zza drzwi i dopiero wtedy łzy popłynęły mi po policzkach. Ginekolodzy zajmowali się zszywaniem mojego brzucha, ale ja wpatrywałam się tylko w drzwi, za którymi zniknęły moje dzieci. Po chwili pojawił się w nich pediatra, który podał liczbę punktów Apgar i wagę naszych smyków: córcia 9-9-9, 2150g, synek 7-8-8, 2600g. Znowu odetchnęłam z ulgą, bo to przecież bardzo dobre wyniki jak na takie wcześniaczki! 

Pierwsze zdjęcie Jagódki i Frania.
Podobno siostra zaczepiała zaspanego i niechętnego do zabaw brata na całego!


W międzyczasie zapytano mnie o imiona. Szczerze przyznam, że miałam mętlik w głowie. Nie dalej jak poprzedniego wieczoru rozmawialiśmy o nich z mężem. Niby mieliśmy wybrane już wcześniej, ale pewni na 100% nie byliśmy. Cały czas braliśmy pod uwagę kilka najpiękniejszych. Pod wpływem chwili wymieniłam te, przy których obstawaliśmy najdłużej - Jagoda i Franciszek :) Kiedy później zobaczyłam męża, jego pierwsze słowa brzmiały "Jednak Franciszek?".

Po upływie kilku kolejnych minut, kiedy jeszcze leżałam na stole, pokazano mi dzieci. Były takie maleńkie, takie kruchutkie... Ale żyły, oddychały samodzielnie! Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego finału porodu na tak wczesnym etapie ciąży. Pamiętam, że jedna z pielęgniarek powiedziała mi kilka dni później, że kiedy personel słyszy "poród w 33/34. tygodniu, w dodatku bliźniaczy", to szykuje cały możliwy sprzęt, spodziewając się różnych komplikacji. W naszym przypadku nie był on potrzebny, więc powinnyśmy traktować to jako cud i dziękować Bogu, że tak się skończyło. Dziękujemy, a jakże!

Po zszyciu rany leżałam jeszcze na sali pooperacyjnej przez prawie 2 godziny. W tym czasie mężuś trwał dzielnie pod drzwiami neonatologii, czekając na wieści o maluchach. Udało mu się nawet zobaczyć je przez chwilę i pstryknąć im fotkę telefonem. Ja niestety nie mogłam odwiedzić naszych dzieci tego dnia - po cesarce leżałam plackiem do 22.00. Dopiero o tej godzinie stanęłam na nogi. O dziwo, nie było tak źle. Bolało, ciągnęło, ale znośnie. Z perspektywy 3 tygodni mogę śmiało powiedzieć (choć może nie powinnam), że po cc czułam się o niebo lepiej niż po porodzie sn. Zresztą mogą to potwierdzić ci, którzy odwiedzili mnie w szpitalu - wszyscy dziwili się, że jestem w tak dobrej formie.

Kolejne dni to totalna huśtawka - hormonalna, emocjonalna. Dostawałam swoje dzieci na zmianę, ani razu nie miałam ich razem. Kiedy przyjeżdżał do mnie Franek, okazywało się, że zabierają Jagodę. Kiedy Franek był na fototerapii, Jagoda trafiała do mnie... Trudna sytuacja dla świeżo upieczonej mamy. W dodatku kłopoty z jedzeniem - serce pęka, kiedy nie można nakarmić własnego dziecka. Na szczęście dwa dni po porodzie miałam już tyle pokarmu, że starczało dla obojga. Choć tyle mogłam dla nich zrobić - szykowałam im buteleczki pełne tego, co dla nich najlepsze.


Jeden jedyny raz, kiedy widziałam ich razem w jednym pomieszczeniu 
- dzień po porodzie pozwolono nam wejść do nich razem.


Sam pobyt w szpitalu wspominam tak sobie. Było i dobrze, i źle. Postaram się napisać o tym niebawem. Pewnie nie musiałabym, może nawet nie powinnam, bo i po co, mogłabym przecież zachować te wspomnienia dla siebie, ale wiem, że takie opisy mogą pomóc innym przygotować się na to, co czeka ich w takiej sytuacji. Ja sama jeszcze dwa lata temu byłam spragniona okołoporodowych wiadomości.

Na dziś wystarczy :)  

32 komentarze:

  1. Wszystko dobre, co się dobrze kończy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło ;) A Franuś na pierwszym zdjęciu to cały Szymek :) Jeśli wda się w brata to już od małego będzie miał dużo wielbicielek ;)
    Paulina(Paula)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zobaczymy :) Ja też widzę podobieństwo, choć kilka cech ich różni.

      Usuń
  3. To drugie zdjęcie - przepiękne. Wyglądają trochę tak, jakby się trzymały za rączki. Kochane dzieciaczki ♥

    OdpowiedzUsuń
  4. Najwazniejsze, ze dzieci sa zdrowe :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ojejku! Ale przeżycia! Dobrze, że wszystko się dobrze skończyło:) a Jagoda i Franek są cudni:))))

    OdpowiedzUsuń
  6. Aż łza w oku się zakręciła ze wzruszenia :) A maluchy słodkie! i podobne do Szymka :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Jednym słowem: daliście radę! :) Gratulacje.

    OdpowiedzUsuń
  8. przeczytałam jednym tchem! NIesamowite jak szybko poszła akcja porodowa... Poród zawsze jest stresujący, ale maluchy wynagrodzą wszystko. też się zgadzam, że znieczulenie to cudowny wynalazek! Ja miałam cesarkę przy 8 cm rozwarcia, była dla mnie wybawieniem. Też czułam sie po niej zaskakująco dobrze, a jedyny minus, ze trzeba leżec i nie mozna mieć od razu maluszka przy sobie, wziąć na ręce, przytulić.

    Bardzo, bardzo się cieszę, że karmisz maluszki swoim mlekiem i że robiłaś to już w szpitalu. "Buteleczki tego co najlepsze", zupełna racja- bardzo dużo dla maluchów robiłaś! Podziwiam szczerze, wiem że zrobiłabym tak samo. Zapewne to, że stymulowałaś wtedy laktację zaprocentowało tym, że pokarmu przybywało;) Tak czytam i czytam raz jeszcze i dumam jaką drogę przeszliście- od początków tej ciąży- do szczęśliwego rozwiązania. Czy życie nie jest cudem? Ściskam!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łatwo nie było, tym bardziej, że sama ciąża do przyjemności nie należała. Ale tak jak piszesz - teraz patrzę na wszystko inaczej, doceniam to, co mam.

      Odciąganie pokarmu, nawet dla dwójki, to dla mnie sprawa oczywista. Nie wyobrażam sobie tego nie robić. Zwłaszcza takim maluszkom jak nasze potrzebny jest pokarm mamy.

      Usuń
  9. Czytam i płaczę
    Uwielbiam takie historie, które mają szczęśliwe zakończenie. Aniu fakt, że mieliście duuuuużo szczęścia! Jagódka i Franek są cudowni!!
    Serce mi się najwięcej krajało, gdy przeczytałam, że ekipa i sala do cc była gotowa w 15 min. Ja właśnie do dziś się włóczę po sądach, bo dla mnie i córki salę porodową zwalniali/szykowali przez 5 godzin od momentu stwierdzenia niedotlenienia dziecka...
    Jesteście wspaniałą rodzinką i tak trzymajcie!! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Współczuję przeżyć. Myślę, że w moim przypadku duży wpływ na to ekspresowe tempo miał fakt, że na świat pchała się dwójka maluchów.
      To włóczenie po sądach przynosi jakiś efekt?

      Dziękuję! Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Aniu,
      Sprawa w prokuraturze ciągnęła się ponad 5 lat!!
      W tym roku w końcu trafiła do sądu i mam nadzieję, że zakończy się najpóźniej w 2016 roku...Oczywiście wygraną dla nas.
      Dużo zdrówka Wam życzę i służę pomocą jakbyś miała jakieś pytania:)

      Usuń
    3. O rany, szczerze współczuję. Trzymam kciuki za Was! &&&

      Usuń
  10. Jeszcze raz Wam bardzo gratuluję:) Już pisałam, że Nowe Życie to Cud - sama staram to sobie często powtarzać, zwłaszcza, gdy kończy się matczyna cierpliwość:) Życzę Bąbelkom zdrówka, a Szymkowi gratuluję zostania Starszym Podwójnym Bratem. Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń
  11. Czytałam jakbym to ja rodziła :) kochane maluszki ♥

    OdpowiedzUsuń
  12. Jestem wzruszona. Od razu przypomina mi się poród mojego synka. Gratuluję wspaniałych i silnych bliźniąt :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Wzruszyłam się. Też przypomniał mi się poród mojej córeczki.
    Gratuluję cudownych skarbów i życzę dużo, dużo zdrówka !

    OdpowiedzUsuń
  14. Piękne zakończenie ciąży, jak szczęśliwe zakończenie wciągającej powieści, choć nie obyło się bez szczypty strachu. Będzie co wspominać :-)

    OdpowiedzUsuń
  15. Czytałam z zapartym tchem! Zwłaszcza, że dzisiaj zaczęłam 34 tydzień :) Pozdrawiam, Monika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, kiedy jest się w błogosławionym stanie, inaczej odbiera się takie historie :) Mam nadzieję, że nie przeraziłam?

      Usuń
  16. Jeszcze raz gratuluje i po cichu zazdroszczę, sama mam wystaraną córcię w wieku Szymka i dalej nic, takie piękne bliźniaki to nawet już mi sie nie marzą...przestałam wierzyć w to że jeszcze kiedyś urodzę. A dla Szymka rodzeństwo to świetna sprawa, już niedługo będą się bawić w trójkę :) Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doroto, nigdy nie mów nigdy! Kto wie... :) Wierzyć trzeba!

      Usuń
  17. Ale cudownie się czytało :)
    gratulacje ! Są cudowni !

    OdpowiedzUsuń
  18. 34 tydzień jak na bliźniaki to i tak nieźle, przecież ciąży bliźniaczej nie nosi się do 40tc. tylko rozwiązuje w 37 tc.

    OdpowiedzUsuń
  19. Wzruszający tekst. Ja z siostrą bliźniaczką urodziłyśmy się 32 lata temu w 7 miesiącu ciąży. Dużo przed terminem z wagą urodzeniową 1600g. Lekarze nie dawali nam wielkich szans na przeżycie. Mówili że jak jedna z nas przeżyje to będzie dobrze. A jednak żyjemy obie i mamy się dobrze. I mamy już swoje dzieci. Więc cuda się zdarzają. :))

    OdpowiedzUsuń
  20. W którym poznańskim szpitalu rodzilas? Ja mam niby rodzic na Polnej. Czy zmieniłabys teraz decyzję co do miejsca porodu? Przede mną tez poród bliźniaków. Jestem w 18 tygodniu. Mam problemy z oddychaniem. Czasem jest super czasem serce dokucza caly dzien i w nocy musze spac na siedząco. Jestem drobną osoba 164cm co tez nie ulatwia sytuacji sle wierze ze dam rade 😊 pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rodziłam w Lesznie, nie w Poznaniu :) Nie żałuję tego, ale wiem, że mieliśmy zwyczajnie sporo szczęścia, bo dzieci nie wymagały specjalistycznej opieki. Polna wchodziła w grę, gdyby pojawiły się komplikacje wcześniej.
      Wspominam ciążę bliźniaczą jako ogromny trud. Od 20 tygodnia duszności, potworny ból miednicy i wiele innych dolegliwości, więc rozumiem Cię jak nikt. Wiele razy spałam na siedząco albo wcale. Też jestem niska - 165 :) Trzymam kciuki. Nie będzie kolorowo, ale dzieciaki wynagrodzą wszystko!

      Usuń