Na łasce oddziału ginekologiczno-położniczego


Już niemal 10 miesięcy minęło od urodzenia bliźniaków, a ja wciąż nie spisałam swoich wrażeń i doświadczeń z pobytu na oddziale ginekologiczno-położniczym. A przecież deklarowałam, że to zrobię - o TU. Myślałam, że z upływem takiego czasu łatwiej będzie to zrobić, bo dystans do pewnych spraw pozwoli na większy obiektywizm, ale myliłam się. Wszystko skończyło się dobrze, ale żal o wiele spraw pozostał żywy...

Żeby nie było - spotkałam na swej szpitalnej drodze wiele aniołów, które pocieszały, wspierały i pomagały. Niczym dobre duchy zjawiały się położne, które zawyżały minimalnie wagę Frania niejadka, żeby przypadkiem nie zabrali mi go na oddział neonatologiczny albo wyszukiwały najmniejsze w całym szpitalu ciuszki, żeby nasze szkraby wyglądały przyzwoicie. 
Niestety, wciąż wiele ważnych spraw kuleje i mam wrażenie, że nie robi się nic, żeby to poprawić. Smutne jest też to, jak wiele zależy nie od przepisów, ale od ludzi - od ich chęci, humoru i charakteru. 

Będę wymieniać w punktach, bo tak najłatwiej.

1. Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie pozwala się partnerowi pobyć z rodzącą, gdy ta SAMA przebywa w sali ogólnej. Kiedy zaległam na szpitalnym łóżku w środku nocy, nie było obok żadnej kobiety, która rodziła (pojawiła się dopiero rano). Mojego męża wyproszono z sali, kazano czekać mu w korytarzu, po czym łaskawie pozwolono mu się ze mną pożegnać i kazano jechać do domu. Co by się stało, gdyby posiedział przy mnie godzinkę, potrzymał za rękę, uspokoił? 

2. Lekarze i pielęgniarki nadal nie potrafią wysnuć wniosków z tego, co się dzieje w innych szpitalach. Co chwila wybucha nowa afera, bo ktoś nie dopilnował swoich obowiązków. Tu stwierdzono śmierć bliźniąt, bo przez kilka godzin ktoś nie potrafił wykonać usg, tam umiera matka z dzieckiem, bo na czas nie wykonano cc. Ciąża mnoga to podobno ciąża podwyższonego ryzyka. Podobno... Kiedy przeniesiono mnie na oddział ginekologiczny, żebym tam przeczekała do porodu, przez kilka godzin nie zajrzał do mnie żaden lekarz. Nie podłączono mi też ktg!!! Dwa razy pojawiła się pielęgniarka, która na 3 sekundy przyłożyła do brzucha detektor tętna płodu, mówiąc, że wszystko jest ok. Kazali tylko liczyć ruchy dzieci. A ja ich nie czułam... Kiedy dziś o tym pomyślę, mam ciary na plecach. W tamtej chwili nie byłam  w stanie upomnieć się o swoje, bo leżałam plackiem, modląc się o wyciszenie skurczy, ale gdyby coś stało się dzieciom, nie wybaczyłabym ani sobie, ani personelowi...

3. Akcja porodowa przebiegła bardzo sprawnie. Jestem za to bardzo wdzięczna. Nie musiałam godzinami czekać, aż ktoś się mną zajmie. 20 minut i wszystko było gotowe. Ale dlaczego, pytam się, NIKT nie powiedział mi później, że podczas przecinania powłok uszkodzono skórę Jagody? Nacięto ją skalpelem na plecach. Nie usłyszałam ani jednego słowa na ten temat. Pamiętam moment, kiedy to się stało, bo lekarce wypsnęło się "cholera!". Naprawdę tak trudno lekarzowi powiedzieć o takiej sprawie? Nie mam żalu, że tak się stało. Takie rzeczy się zdarzają. Mam żal, że nikt nie miał cywilnej odwagi wyjaśnić mi, skąd na plecach mojej córki plaster, a pod nią rosnąca wciąż blizna.

4. Wiele razy czytałam smutne historie mam, które opowiadały o złośliwych położnych, które zamiast zachęcać do karmienia piersią, dobijały słowami "To nie ma sensu. I tak nie masz pokarmu". Istnieje jednak druga strona medalu. Wielu położnym nie chce się pomagać w nauce kp, ale są też wściekłe, kiedy kobieta tego nie robi. Bo przecież jakie to wygodne, kiedy wszystkie pacjentki na oddziale karmią piersią. Nie trzeba w nocy chodzić od pokoju do pokoju z buteleczkami mleka. Można się przecież wyspać. Na moje nieszczęście nasze dzieci nie piły z piersi. Co trzy godziny wstawałam, żeby odciągnąć tak cenny dla nich pokarm, ale to obowiązkiem położnych było to mleko podgrzać i mi je przynieść. Godziny karmienia były stałe, ale tylko nieliczne położne się do nich stosowały. Była jedna, która przynosiła mleko co do minuty :) Wyłączałam budzik w telefonie, a ona już była. Mój anioł :) Niektóre spóźniały się kilka minut, ale były też takie, które spóźniały się godzinę (co wprowadzało totalny chaos, bo samo karmienie trwało czasami 40 minut, a odstępy między karmieniami wynosiły ok. 2,5 h) albo nie pojawiały się wcale. Po kilku takich "akcjach" postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i sama o wyznaczonej godzinie biegłam po butelkę i prosiłam o podgrzanie. Kolejny raz ułatwiłam pracę personelowi szpitala. Dziś wiem, że niektórym pielęgniarkom właśnie o to chodzi. Wiadomo, że każda mama zrobi wszystko dla swojego dziecka. Tresują nas i mają swój upragniony święty spokój.

5. Lekarzom wciąż brak empatii. Nie potrafią rozmawiać z pacjentkami. Nieumiejętnie przekazują nam informacje (o ile w ogóle to robią!). Trzeba się wszystkiego domyślać i ciągle pytać, prosić. Nie potrafią wesprzeć. Niektórzy czerpią wręcz satysfakcję z gnębienia nas. Kiedy byłam załamana tym, że nasze maleństwa nie chcą jeść i nie przybierają na wadze, usłyszałam od jednej z lekarek, że tak fatalnie jedzących dzieci ona jeszcze nie widziała. Nie pierwszy raz spotkałam się z tą wredną babą (po porodzie Szymka też miałam tę wątpliwą przyjemność), ale pomimo tego nie potrafiłam nie przejąć się jej gadaniem. Inny z kolei lekarz próbował uświadomić mnie na temat żółtaczki Frania, traktując mnie jak głupią gęś, która nie ma pojęcia o niczym. 

6. Funkcjonowanie oddziału neonatologicznego szwankuje. Kiedy byłam już na chodzie, mogłam odwiedzać moje bąble dwa razy dziennie (w praktyce raz, bo druga pora odwiedzin przypadała na kąpiel dzieci, które przebywały z mamą w pokoju, więc nie było mi dane biec do Jagody, bo musiałam być przy kąpieli Franka). Mieliśmy zatem jedynie pół godzinki dla siebie w ciągu doby. To mało. Mój smutek koiło drugie dziecię, które miałam przy sobie, ale były też mamy, które całe dnie spędzały w pokojach, tęskniąc za maluszkami okrutnie. Rozumiem, jeśli maleństwo leży pod lampami lub w inkubartorze - wtedy kontakt jest utrudniony, ale nasza Jagoda leżała tam po prostu dlatego, że nie umiała jeść! Rozdzielono ją ze mną tylko dlatego, że nie poradziłabym sobie z karmieniem dwójki. To też rozumiem. Pamiętam, jak ciężko było nakarmić Frania. Ale dlaczego nie można było zrobić tak, że na czas karmienia przychodziłaby do mnie położna (która i tak karmiła córkę na oddziale) i pomagała mi w tej czynności? Wystarczyłoby trochę chęci i miałabym ją obok siebie przez większość czasu. Potrzebowałam tej bliskości. Bardzo. Do dziś czuję, że nasze relacje nie są idealne właśnie z tego powodu...

Inną sprawą jest to, że o kangurowaniu noworodków, zwłaszcza wcześniaków, leszczyński szpital nie wie nic. Albo inaczej - zapewne wie, ale nic z tym nie robi. Nie było mi dane przytulać dzieciaki skóra do skóry (robiłam to po kryjomu w sali, gdzie leżałam). Nikt mi tego nie zaproponował. Nie proponowano nawet przytulania maleństwa w rożku. Najlepiej gdybym tylko stała i patrzyła. Tylko jeden jedyny raz położna włożyła mi Jagodę w ręce, bo "właśnie zjadła, więc może pani potrzymać". Stałam więc najczęściej nad łóżeczkiem, głaskałam, masowałam plecki, trzymałam za rękę... Tylko to, co mogłam. A przecież taki ładny fotel mają na oddziale. W sam raz do tulenia, kangurowania. Niestety, siedzą na nim tylko pielęgniarki, które karmią malutkich pacjentów. Smutne to.

Do wszystkich tych spraw dodać należy brak porozumienia między ginekologią i położnictwem (co przejawiało się w przekazywaniu sprzecznych informacji), skłócone ze sobą pielęgniarki i brak jakiejkolwiek prywatności. Choć tak niewiele trzeba, żeby to zmienić, nie łudzę się, że z czasem będzie lepiej. Godzimy się na to wszystko dla świętego spokoju, tłumacząc sobie, że za kilka dni będzie po wszystkim, więc nie ma sensu się kłócić, buntować. Przecież z systemem szpitalnym i tak nie wygramy. Wrócimy do domów i zapomnimy. 
Ano nie, nie zapomnimy. Zawsze zostanie ten żal, że mogło być nieco inaczej.

17 komentarzy:

  1. Pierwsze dziecko rodziłam w Lesznie w 2010 drugie 3 miesiące temu i chyba mialam głupie szczęście co do położnych :) bardzo mi podpadł teraz ordynator który nie chciał zrobić cc bo stwierdził że dam rade a dobrze wiedziałam że jestem zbyt wąska w biodrach kazałam się zmierzyć i brakowało mi 3 cm żeby móc rodzić naturalnie. Tym bardziej że pierwsze dziecko utknęło w kanale i nie moglo wyjść :/ i były komplikacje.. Do opieki zarzutu nie mam bo co 2/3 h przychodziły z środkami przeciwbólowymi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po zmianie ordynatora wiele się zmieniło. Moim zdaniem kilka spraw na plus, ale jak widać nie wszystko.
      Cieszę się, że masz miłe wspomnienia. Gdyby nie kilka złośliwych osób, ja również miałabym milsze :) Trzeba jednak mówić o tym głośno, bo nawet jeśli nic w tej kwestii się nie zmieni, to kobiety będą wiedziały, czego się spodziewać i kiedy odezwać :)

      Usuń
  2. Szok! Mam tak zupelnie inne doswiadczenia z porodem moich blizniat w UK, ze sie to w glowie nie miesci... Wspomne chocby to, ze dostalam osobna sale, zeby maluszki mogly byc naswietlane na zoltaczke zaraz obok mojego lozka, a gdy na noc zabrano Alexa na noworodkowy ze wzgledu na zle wyniki, to gdy tylko mu sie poprawilo pielegniarki przytargaly inkubator, zeby mogl byc na sali ze mna i z braciszkiem...Czasem czytajac opowiesci rodzacych z Polski odnosze wrazenie, ze maluszki do czasu wyjscia ze szpitala, sa wlasnoscia personelu, a nie rodzicow...Przykre i to bardzo...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przedostatnie zdanie wyjęłaś mi z ust!!!!!!!!!!!!!!!! Ja też miałam takie wrażenie i nawet zapisałam to w pamiętniczku. Wychodząc ze szpitala tylko z Franiem, miałam wrażenie, że zabieram swoje "wszystko" do domu. Jagoda tak długo była na oddziale neo, że momentami łapałam się na myśli, że mam jedno dziecko. Sprawili to ludzie, nie natura. Tym smutniej mi, kiedy o tym myślę...
      Zazdroszczę (ale i cieszę się), czytając, jak było u Was :)

      Usuń
  3. Jak to czytam to przypomina mi się rok 2006. Moja córka nie ruszała się we mnie 1,5 doby!! Dopiero po takim czasie zrobili cc (choć ktg brak ruchów oraz test manninga wskazywały na niedotlenienie), córka jest niepełnosprawna. Do dziś sądzimy się i nie popuszczę. Rozcinając mi brzuch rozcięli córce skórę na głowie (ma bliznę do dziś) i także nie zostałam o tym poinformowana... Moje dziecko spędziło 2 miesiące na oddziale neonatologicznym, gdzie rękę do inkubatora mogłam włożyć tylko za pozwoleniem, a jak wiadomo każde dziecko, a zwłaszcza z takimi problemami zdrowotnymi potrzebuje czułości i dotyku matki! Już nie wspomnę o kangurowaniu, które często przynosi wręcz cudowne korzyści dla dziecka. Traktowali mnie jak winną, że dziecko się urodziło w takim stanie i nie udzielali informacji o stanie zdrowia. Nie zapewnili opieki psychologa, a informacje, że córka umiera słyszałam kilkakrotnie przekazywane z zimną krwią... Chciałoby się zapomnieć, ale nie idzie. Syna rodziłam po 6 latach w tym samych szpitalu, ale już pod opieką mojego lekarza i czułam się bezpieczna. Niestety problem z karmieniem piersią musiałam sama dać radę rozwiązać, bo chętnych do pomocy nie było...
    Teraz trzecie dziecko jeśli się uda (a mam taką nadzieję!) będę rodziła w innym szpitalu, tam gdzie mój lekarz:)
    Karinka z mamą

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już kiedyś wspominałaś o Waszej sytuacji i o tym, że się procesujecie, ale czytam to i burzy się we mnie wszystko. Jak tak można? Przeraża mnie to, że nic się nie zmieniło i pewnie nie zmieni.
      Jesteś dzielną babką, że walczysz i nie popuszczasz. Brawo!
      Ściskam kciuki za szczęśliwe rozwiązanie i miłe wspomnienia &&&

      Usuń
  4. Och jak wiele nas łączy... mam podobne doświadczenia. .. kangurkowanie? Nigdy w życiu. Raz wyjęli małego na godzinę gdy byłam już na skraju wytrzymania nerwowego i skarżyłam z płaczem do ordynatora neonatologii na oddzialowa z tego samego oddziału. To była najpiękniejsza godzina w moim życiu. W tym kraju nic się nie zmieni. Pielęgniarki miałam bardzo pomocne na początku ciężko było się dotrzeć ale potem było coraz lepiej. Lekarz nie owijal w bawełnę ale wszystko stawiał raczej w czarnych barwach. Mały też był skaleczony na bioderku rozwierakiem do powłok. Ale od razu zostałam o tym poinformowana. Lecz dopiero na końcu pobytu przypadkiem się dowiedziałam ze dziecko miało być przewiezione do innego szpitala 3 razy się zastanawiali a mi nikt o tym nie mówił. Tyle że walczy. Wiem co czujesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przerażające jest, że takie sytuacje zdarzają się w tak wielu szpitalach. Tyle się o tym mówi, pisze, a nikt i tak nie potrafi wysnuć wniosków i poprawić sytuacji.
      Współczuję przeżyć. Dobrze że mamy siebie, że możemy wymienić się doświadczeniami - nikt nie zrozumie lepiej matki jak druga matka, która ma podobne doświadczenia.

      Usuń
  5. Lenistwo personelu nie zna granic, przy porodzie z Maksymilianem byłam chora, ponad 38 stopni gorączki, i okropny kaszel co po cc nie był miłą sprawą a katorżniczą walką z rwącym bólem przy nacięciu. Kiedy na trzecią dobę dostałam maleństwo na oddział i potrzebowałam w nocy pomocy(nie pamiętam o co prosiłam, ale to nie ma znaczenia) to pani pielęgniarka powiedziała mi, że trzeba było samemu przyjść a nie dusić na dzwonek z przywołaniem. Grzecznie jej odpowiedziałam, że to nie moja wina, że ma nocną zmianę i przypomniałam, że jest w pracy po to, żeby pracować a nie, żeby spać na kanapie. I na całe szczęście to była jej ostatnia zmiana na której się spotkałyśmy....
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ulala! Brawo za ciętą ripostę ;) Ja zdecydowanie za grzeczna jestem :)

      Usuń
    2. Gdybym może w ciągu tych trzech dób spała ciągiem dwie trzy godzinki pewnie bym się nie odezwała. Ale człowiek jest człowiekiem a nie maszyną.

      Usuń
  6. Podziwiam Was dziewczyny, tyle musiałyście przejść, a narodziny dziecka to przecież najpiękniejsze chwile! No i najbardziej bolesne, ale dla ich dobra wiele można znieść. Mnie również zaskakuje to, że w XXI wieku to nadal wygląda tak, jak wygląda. Ja na szczęście ogólnie nieźle wspominam oba porody, choć i tak udałoby mi się dopisać kilka ciekawostek...nawet pokłóciłam się z pielęgniarką, która miała wykąpać synka. Zdziwiłam się, bo byłam sprawna, ale nie pozwolono mi zrobić tego samodzielnie. A pani podrzucała dopiero co najedzonego synka, jak worek z ryżem. Gdy poprosiłam, żeby była delikatniejsza, bo przecież to jest dziecko, ofuknęła coś pod nosem, że mam sobie sama radzić i wyszła!:) a powodu, dla którego dostawałam po porodzie antybiotyk nie poznałam do dziś...ach...książki pisać...

    OdpowiedzUsuń
  7. Aniu dlatego właśnie polecałam Ci mój szpital, w którym jest prawie idealnie:) MM

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Madziuchna, gdyby wszystko działo się na spokojnie, mogłabym urodzić właśnie tam. Nie miałam za bardzo wyboru :/
      Ściskam, ciotka!

      Usuń
    2. Fakt, wszystko działo się megaszybko! Masz rację:) Ps w czasie okołoświątecznym wpraszamy się :P

      Usuń
  8. Swojego porodu mimo, że strasznie długiego, nie wspominam źle, ale to dlatego, że miałam swoją położną do porodu i po znajomości załatwioną salę na położnictwie. Opieka na położniczym była dobra, pediatrzy super, ginekolodzy też. Jedyne moje złe doświadczenia są związane z tym, że do szpitala trafiłam do indukcji porodu ze względu na cukrzycę ciążową. Indukcja jest mało komfortowa i nie przyjemna. Bóle porodowe po indukcji są znacznie silniejsze. Ale to na marginesie. Nie chcieli mnie przyjąć w wyznaczonym dniu na oddział, ale udało się bo moja lekarz prowadząca pracuje w tym szpitalu. Znów znajomości. Do szpitala trafiłam w piątek a urodziłam w niedzielę, a w tym czasie zjadłam trzy cienkie posiłki (kanapki), bo wciąż musiałabym być na czczo, bo jak nie kroplówka to skurcze, które mijały niestety. Efekt był taki, że po przewiezieniu na położnictwo zemdlałam i pierwszej nocy zabrali ode mnie córeczkę, bo nie byłabym w stanie się nią opiekować. Ale skoro już narzekamy na szpitale, to pozwolę sobie dodać, że w szpitalach dziecięcych jest jeszcze gorzej. Co też pokazują ostatnie doniesienia medialne. Niestety moja maleńka Wiktoria regularnie jest hospitalizowana (raz w m-cu) w celu wykonania badań diagnostycznych. Pielęgniarki z oddziału nie robią kompletnie nic. Leki podają rodzice, mocz do badania pobierają rodzice, (dobrze, że chociaż krew pobierają pielęgniarki), nawet łóżko polowe, bo o innym nie ma mowy, trzeba załatwić sobie samemu, przywieźć z domu, żeby móc być z dzieckiem w nocy, co w przypadku kilkudniowego dziecka (przy pierwszej hospitalizacji) karmionego piersią jest konieczne. Mam wrażenie, że gdyby nie to, że byliśmy z córeczką non stop to nikt by się nią tam nie zajął, a taki pacjent nie powie, że coś mu dolega, nie upomni się o swoje prawa, nie wspomnę już, że trzeba przypominać się, że dziecko miało dostać antybiotyk, który wiemy, że podaje się na godziny. Absurdem jest też to, że toaleta (szumnie nazwane) dla rodziców jest na korytarzu poza oddziałem, za klatką schodową. Do dzisiaj pamiętam koszmar jaki tam przeżyłam. Prosto ze szpitala położniczego trafiłyśmy TAM. W 5 dobie po porodzie naturalnym, wtedy higiena jest niezmiernie ważna, nie wspomnę o trudnościach z siadaniem. A tu toaleta daleko, a prysznic to myty nie był chyba nigdy. W nocy idąc do toalety biegłam wręcz, bo bałam się, że dziecko zostaje na sali kompletnie samo, bez opieki. Na salach są też inne starsze dzieci, którym też nie wiadomo co przyjdzie do głowy, mogą przecież wyrządzić krzywdę takiemu maleństwu. Nikomu nie życzę takich przeżyć. Przed nami jeszcze jedna wizyta na tym wstrętnym oddziale, a w maju operacja, a na chirurgi jest ponoć jeszcze gorzej. Modlę, się żeby to był już koniec. Szpitala niestety zmienić nie mogę, bo cała procedura zaczęłaby się od początku. Lekarze są tam dobrzy, tylko te pielęgniarki zmęczone nic nie robieniem, no i warunki jak z horroru. To co tam zobaczyłam nie śniło mi się w najgorszych koszmarach.

    OdpowiedzUsuń
  9. jak przeczytałam o przecięciu skórki na pleckach aż mi łezka się zakręcia ! masakra ! kurde na szczescie dobrze się skoczyło ale dlaczego nikt nic nie powiedział !

    OdpowiedzUsuń